wtorek, 30 kwietnia 2013

Mieszkanie prawem czy przywilejem?

Jedno z najtańszych na rynku wtórnym kosztuje 110.000 zł, w stanie deweloperskim, o powierzchni 19 m2. Mowa o mieszkaniu (kawalerce) w ofercie jednej z agencji nieruchomości. Ciasne, niewykończone, ale własne. Idealne rozwiązanie dla studenta, pod warunkiem, że ma tyle pieniędzy. Jeśli nie ma, to wystarczy, że on lub ktoś z jego bliskiej rodziny ma odpowiednią zdolność kredytową. Bierze kredyt, kupuje i ma. Chyba, że należy do grupy anarchistów, którzy zajmują jakiś pustostan.


Co jakiś czas w poznańskich mediach poruszane są tematy związane z lokalami. Albo stoją puste i popadają w ruinę. Albo ich lokatorzy nie płacą za czynsz i właściciel chce doprowadzić do eksmisji. Albo mimo tego, że płacą za czynsz, to właściciel odcina im na wiele miesięcy media pod pretekstem remontu, aby ich z mieszkań wykurzyć. Z jednej strony mówi się o tym, że mieszkań wciąż brakuje, a z drugiej wiadomo, że w takich dzielnicach jak choćby Wilda czy Stare Miasto bywają kamienice zamieszkane może w kilkunastu procentach.

Mieszkanie jest prawem? Jeśli zapytacie o to wolnorynkowca, to możecie doprowadzić go tym do palpitacji serca. „Mieszkanie za darmo? Każdy by chciał! Nie po to pracuję w pocie czoła, aby utrzymać siebie, rodzinę i spłacić mieszkanie, i nie po to płacę te cholerne podatki, żeby państwo utrzymywało z nich nierobów i darmozjadów!”. Tak by mógł odpowiedzieć wolnorynkowiec.

Mieszkanie jest przywilejem? Jeśli zapytacie o to anarchistę, to możecie wprawić go tym w rewolucyjny ton. „Kapitalizm doprowadza do różnic w statusie społecznym, w związku z czym część ludzi nie ma możliwości posiadania mieszkania. Mieszkanie staje się przywilejem bogatych. Ponadto dobra nieużywane powinny być dobrami wspólnymi, również puste lokale!”. To by mógł odpowiedzieć anarchista.

Ostatnio grupa anarchistów stworzyła nowy skłot (pustostan zajęty przez grupę ludzi poza procedurą kupna-sprzedaży) pod nazwą Od:zysk, który mieści się w kamienicy położonej przy rogu ulic Szkolnej i Paderewskiego. Ma on pełnić funkcję centrum kulturalno-polityczno-społecznego. Właściciel kamienicy od kilku lat jest nieosiągalny. Zgodnie z prawem miasto jeszcze nic nie może zrobić z niszczejącym budynkiem, gdyż nie jest jego właścicielem. Jaki finał Waszym zdaniem powinna znaleźć ta sprawa? Zapraszamy do komentowania.

Artykuł ukazał się na stronie www.BLUBRY.pl.
http://www.blubry.pl/z-poznania/mieszkanie-prawem-czy-przywilejem

sobota, 27 kwietnia 2013

Patrioci z Kolejorza

Huk bębnów, ryk trąb, skandowanie i głośne pieśni, niebiesko-biała fala, błyski rac – tym razem to nie opis wojsk Williama „Walecznego Serca” Wallace’a, to nie Szkoci, lecz ludzie stąd – Wielkopolanie.


Porównania kibiców Lecha Poznań do dzielnych Szkotów nie uważam za przesadzone. Mimo, że tych pierwszych kojarzymy głównie ze stadionów, a drugich z kinowych pól bitew, to łączy ich jedno – silne poczucie patriotyzmu lokalnego. Dodać trzeba, że w przypadku Lechitów – zdrowego patriotyzmu, nie tego separatystycznego, ale tego czerpiącego z pamięci o pierwszych Piastach, a bezpośrednio nawiązującego do tradycji Powstania Wielkopolskiego.

O kibicach wypowiadano się wiele razy. Niestety, niektórzy dziennikarze najchętniej mówią o rozbojach, przestępstwach i aktach wandalizmu – z trudem przychodzi im opisywanie pozytywów, nawet wtedy, gdy przeważają nad negatywami. Te redakcje, które stereotypowo opisują społeczność kibiców lub po prostu mijają się z prawdą, są bojkotowane - przynajmniej oficjalnie.

W gronie kibiców Kolejorza wykształciła się pokaźna grupa osób bardziej zaangażowanych w życie klubu – stowarzyszenie Wiara Lecha. To grono osób, które stawia poprzeczkę dużo wyżej – prawdziwy kibic, czyli kibol, to ktoś więcej niż szalikowiec (zwykły kibic). Członkowie Wiary Lecha wychodzą poza dziennikarski schemat – dla nich liczą się jeszcze inne wartości: pomoc dzieciom, kultywowanie pamięci jedynego zwycięskiego w historii Polski powstania, wiedza o dziejach Wielkopolski i Poznania, patriotyzm.

Jedną z realizacji tych założeń jest troska o groby powstańców wielkopolskich z 1918-1919 roku. Inną inicjatywą jest organizacja Marszu Zwycięstwa, upamiętniającego rozejm w Trewirze kończący oficjalnie działania wojenne między Wielkopolanami a Niemcami i sankcjonujący włączenie Wielkopolski do granic II Rzeczpospolitej. „Nikt naszym pradziadkom nie podarował wolności w prezencie – wyszarpali ją ciężką, wytrwałą pracą, świetną organizacją i męstwem w walce” – możemy przeczytać na forum internetowym Wiary Lecha.

Co ciekawe, Wiary Lecha nie można zaklasyfikować do żadnej organizacji politycznej. „Stowarzyszenie jest strukturą apolityczną” – zapewniają członkowie i władze Wiary Lecha. Chociaż zdarzają się przypadki, że członkowie stowarzyszenia startują w wyborach lokalnych lub funkcjonują w strukturach władz lokalnych, np. Jarosław Pucek, dyrektor ZKZL i członek Wiary Lecha. To, co decyduje o przynależności do stowarzyszenia, to wspólne wartości oraz ta sama pasja – piłka nożna i kibicowanie drużynie Lecha Poznań.
Patrioci z Kolejorza to z pewnością ciekawa i wartościowa grupa osób. To kolejny, obok Międzynarodowego Motocyklowego Rajdu Katyńskiego, pomysł na propagowanie szczytnych idei w zróżnicowanych subkulturach. Dla niektórych osób z młodszego, czy średniego pokolenia patriotyzm stał się pojęciem niemodnym, a dla niektórych środowisk może nawet niewygodnym, czy złowrogim. Są tacy, którzy z pogardą mówią o „tym kraju i narodzie”, ale nie członkowie Wiary Lecha, którzy mówią z dumą o „Tym Kraju i Narodzie”.

Pamiętajmy, że jedną z największych przeszkód w realizowaniu naszych marzeń jest niska samoocena. Może warto o tym pamiętać w czasach tak dotkniętych zjawiskiem emigracji zarobkowej, może warto wspierać takie inicjatywy podbudowujące dumę z (Wielko)polskości.

Artykuł ukazał się na stronie www.BLUBRY.pl.
http://www.blubry.pl/z-poznania/patrioci-z-kolejorza

piątek, 26 kwietnia 2013

Rozmowa z Charlim Guide ciekawsza niż "National Geographic"

Ma 24 lata, rocznie pokonuje dziesiątki tysięcy kilometrów. Głaszcze tygrysy, zjada szczury, ogląda cuda natury i kultury. Chłonie wiedzę i przekazuje ją innym. Zarabia dobrze się przy tym bawiąc. Rozmowa z niezwykłym facetem – Karolem Szatkowskim (Charlie Guide), m.in. o kulisach jego pracy, Etiopii, strzałach z kałasznikowa, wycieczce za 2 miliony zł, Chińczykach w Afryce i zmianach wynikających z kontaktu różnych kultur.




Pamiętasz ile kilometrów zrobiłeś w zeszłym roku?

Mówimy o kilometrach zrobionych pieszo czy zrobionych samolotem?

Samolotem.

Na oko to będzie z trzy, cztery i pół kółka.

Kółka? Dookoła świata? 40.000 km razy 3, czyli minimum 120.000 km.

Jedna impreza to jest ¼ takiego kółka. Lecimy gdzieś do miejsca przesiadkowego: Amsterdam, Paryż, Berlin, Monachium, Stambuł – i stamtąd do miejsca docelowego. Jeden taki przelot to jest mniej więcej 7.000 mil (loty liczymy w milach, nie w kilometrach).

Na czym polega twoja praca?

Jestem przewodnikiem wycieczek turystycznych. Do moich zadań należy opieka nad grupą, realizacja programu imprezy, sprawdzenie realizacji świadczeń, które klient sobie wykupił i przede wszystkim jak najlepsze obsłużenie tego klienta. Tutaj dochodzą rzeczy „pozaustawowe”, takie jak przekazanie najlepszej informacji, zapewnienie towarzystwa - trzeba opowiadać ładnie, składnie i wyraźnie.

Zastanawiałem się wcześniej czy jesteś pracownikiem biura, czy też ludzie sami się do ciebie zgłaszają – jesteś taką konkurencją Wojciecha Cejrowskiego?

Nie jestem konkurencją Cejrowskiego. Jestem freelancerem pod takim względem, że wybieram kierunki podróży z ofert, które są do mnie kierowane z biur. Natomiast oczywiście są osoby, które próbują tak działać, że mają grupę osób, która określa co by chciała robić i to jest wtedy przygotowywane i realizowane. W zasadzie, prędzej czy później takie osoby stają się jakby biurami podróży - tour operatorami, mającymi swoją licencję i ubezpieczenie. Powoli zaczyna się upowszechniać taki nowy segment, gdzie klient prywatny mówi co chce i pod niego układany jest wyjazd. Do tej pory wyjazdy "szyte pod klienta" były kierowane przede wszystkim do firm - turystyka typu incentive.

Twoi klienci to wyłącznie Polacy?

Teraz coraz więcej pojawia się klientów zagranicznych. Zdarza się też, że w grupach polskich są obcokrajowcy – czasami Bułgarzy, czasami Rosjanie. Mam na koncie jedną grupę amerykańską. Sama Polska zaczyna się otwierać jako rynek turystyczny – to też dzięki imprezom masowym, które się tutaj odbywają, takie jak Euro 2012. W tamtym czasie obsługiwałem Irlandczyków i irlandzkie rodziny vipowskie. Dość fajna rzecz. Na tych imprezach masowych Polska okazuje się dosyć atrakcyjnym kierunkiem zwłaszcza dla osób spoza Europy. I tutaj przede wszystkim zaczynamy mówić o Chińczykach, którzy rzeczywiście coraz częściej przyjeżdżają. Ale podstawowy warunek współpracy z nimi to znajomość języka chińskiego.

Jakie języki znasz biegle?

Angielski…, polski. Zacząłem się uczyć rosyjskiego i ten chiński tak mi się marzy.

A język hiszpański nie jest ci potrzebny? Jeździsz w takie rejony, gdzie można się w nim dogadać?

Jak poznam język, to będę jeździć w tamte rejony. Natomiast znam podstawy języka amharskiego – to jest język ludu dominującego w Etiopii - ludu Amhara. Znam go ze względu na to, że w pewnych latach spędziłem tam dużo więcej czasu niż w domu.

Jak zostałeś pilotem?

Zadałem sobie kiedyś pytanie – po co ludzie pracują? Jak już masz pracę, masz dom, masz żonę, dziecko chodzące do szkoły, to jaki masz cel codziennej pracy? Doszedłem do wniosku, że ludzie przez cały rok pracują po to, aby zatrzymać się i przez 2 tygodnie nie pracować, tylko wyjechać na wakacje. Chciałem zacząć organizować te wakacje, no i stąd pomysł na pracę pilota.

Czy z pracy pilota da się wyżyć?

Tak, da się. Praca pilota jest w gruncie rzeczy bardzo fajna, bo się jeździ, zwiedza i jeszcze za to płacą. Należy się jednak do takiego wyjazdu przygotować, dowiedzieć się jak najwięcej o danym miejscu. Mimo tego zawsze jest mnóstwo rzeczy, których się nie wie i to jest fascynujące. Trzeba umieć to odkrywać. Ponadto trzeba jeszcze uwielbiać ludzi i spędzać z nimi czas, przekazywać im te wiadomości i dobrze się bawić. To jest pakiet podstawowych cech, które trzeba posiadać. Jeżdżąc tam, można wybrać sobie parę takich ulubionych miejsc. A w czasie wyjazdów nie ponosisz kosztów finansowych, bo nie ma cię w domu.

A ile czasu jesteś poza domem?

Różnie. Taki rekordowy był rok 2010, kiedy to spędziłem w sumie 34 dni w kraju. Od czerwca do września nie spędziłem w domu ani jednego dnia.

To poza pracą niczego innego nie robiłeś?

Studiowałem wtedy i studiuję nadal – wtedy turystykę i rekreację, a teraz reklamę i promocję. Pierwsze studia wybrałem pod swój zawód.

A pierwsza podróż w roli pilota?

Pierwszym zleceniem była Etiopia. Fajnie, bo impreza samolotowa, bo kierunek totalnie egzotyczny. Wtedy wiedziałem o Etiopii tylko tyle, że jest gdzieś w Afryce. Nigdy wcześniej nie wyjechałem poza Europę i USA. I od tego się zaczęło. Jeździłem tam najrzadziej co pół roku i spędzałem tam miesiąc, dwa.

Jak zmieniało się twoje postrzeganie tej Etiopii? Najpierw kraj gdzieś w Afryce, a co wiesz o nim dzisiaj?

Sumując, spędziłem tam półtora roku. Jest to jeden z najlepiej znanych mi krajów – zupełnie egzotyczny, fascynujący, jedyny w swoim rodzaju porównując nawet z innymi państwami afrykańskimi. Kraj, który nigdy nie był skolonizowany, co jest wielką dumą Etiopczyków.

Mieli nawet cesarza.

Tak, cesarza Haile Selassie. To kraj z długą historią, uśmiechniętymi ludźmi. Nam Afryka kojarzy się głównie z rasą Niger/Kongo, czyli okrągłą twarzą, okrągłymi, głęboko osadzonymi oczami, bardzo ciemnym kolorem skóry. Okazuje się, że Etiopczycy to bardzo piękni ludzie, o jaśniejszej karnacji, gdyż jest to grupa zmieszana – zlepek kultur. Jak zacząłem o tym czytać, zaczęło mnie to fascynować. Podczas pierwszego mojego wyjazdu, gdy pilotowałem 2 busy i przed nami miał miejsce wypadek – nagle rozległy się strzały z kałasznikowa. Jak się okazało, to było wezwanie pomocy. Było wiele takich rzeczy, które razem spowodowały, że po powrocie stwierdziłem „Chcę to robić”.

Nigdy nie da się ogarnąć wszystkiego, nieważne ile książek przeczytam – zawsze więcej jest przede mną niż za mną. Bywa tak, że pokonujemy 3.000 km, czasem to jest jakieś 12 godzin jazdy dziennie. Opowiadam wtedy, jakie miejsca mijamy, zatrzymujemy się na chwilkę, żeby pokazać jak wygląda życie miejscowych, nauka w szkole, co jedzą, co piją. Nawet w czasie tych 12 godzin brakuje czasu, żeby opowiedzieć o wszystkim, co by się chciało. Nieraz miałem takie wrażenie, że moje koleżanki i koledzy siedzą w tym czasie na jakimś wykładzie o atrakcjach turystycznych Polski, a ja stoję pod jednym z największych zabytków, jakie zna świat, czyli pod kościołem św. Jerzego w Lalibeli wykutym w skale w XI wieku przez człowieka. Ósmy cud świata, o którym wielu nie słyszało. Chrześcijański kościół, coś niesamowitego. Ja stoję tam n-ty raz i przede mną nowa grupa 20 ludzi. Opowiadam o jednym z największych zabytków świata. To jest mega emocjonujące wrażenie.

Jak tam jeździsz, to jest tam dużo zwiedzających, czy to nadal jest niszowe? Do głowy przychodzi mi Turcja i tłumy turystów na wapiennych tarasach w Pamukkale.

Powiedzmy sobie szczerze, że turystyka jest takim obszarem, gdzie ludzie często patrzą na to, co robią inni. Dla przykładu, ci, którzy jeżdżą do Egiptu myślą, że tylko tam jeździ polski turysta. Wielu sugeruje się opiniami znajomych.

Są tacy, którzy krytykują tzw. turystykę hotelową – jedziesz do obcego kraju i pijesz drinki w hotelowym basenie.

Backpacker (globtroter) będzie się kłócił, że poznaje dany kraj lepiej niż turysta. Nie jest ważne, żeby się spierać, co jest lepsze. Po pierwsze turystyka jest dla każdego – w turystyce każdy z nas odnajdzie coś dla siebie – zarówno pod względem finansowym, jak i pod względem tego jak bardzo chcemy poznawać dany kraj lub jaką formę wypoczynku lubimy.
Turystyka to jest troszkę szersze pojęcie niż sam wypoczynek. Jeśli ktoś chce tylko pojechać i wypocząć – znajdziemy dla niego miejsce poza Egiptem, np. na Teneryfie albo Malediwach. Widziałem w Internecie świetną ofertę – za 2 miliony zł, czyli 455 tys. funtów, w 2 lata zwiedzenie wszystkich (jest prawie 1000) miejsc z listy UNESCO. Jest popyt – jest odpowiedź. Są tacy, którzy chcą zaliczać znane atrakcje, ale można też pokazywać wiele nieznanych miejsc, np. świątynię kaodaistów. (Co to jest kaodaizm? Religia z początku XX wieku z Wietnamu, która wszystkich zaskakuje, bo ma i Buddę, i Jezusa, i Konfucjusza razem wziętych – religia jednego boga).

Są też coraz bardziej popularne formy alternatywnej – dla tych, którzy chcą więcej czasu spędzić z lokalnymi mieszkańcami, aby lepiej ich poznać, np. pomagając im w pracy na polu, pomieszkać troszkę w ich domach. Trzeba sobie postawić cel i potem go dobrze zrealizować.
Jeśli chcesz dobrze poznać kraj i ludzi, to musisz oswoić się z językiem. Dlatego nie jeżdżę do krajów hiszpańskojęzycznych. Nam się wydaje, że np. język chiński jest skomplikowany, ale wystarczy nauczyć się 4 zwrotów: dzień dobry, jak się masz, dziękuję i przepraszam, i nagle się okazuje, że to otwiera naprawdę dużo furtek. A potem będzie się nam chciało znać więcej niż te 4 zwroty. Nawet jeśli oni nie znają angielskiego, ale widzą twoją inicjatywę, że próbujesz coś powiedzieć w ich języku, jest to dla nich źródłem radości. To staranie się 2 stron o nawiązanie kontaktu powoduje, że tworzą się fantastyczne więzi i niesamowite wspomnienia. Dla mnie to jest lepszeniż przeczytanie 10 przewodników o Taj Mahal.

Jeździsz w różne miejsca. Zastanawiam się na ile jesteś tam intruzem, na ile odcisnęli swoje piętno na tamtych miejscach Europejczycy?

Dobrym przykładem będzie ta Etiopia. Przez ten czas, jak tam przyjeżdżam, widzę dużo zmian, obserwowałem je krok po kroku…

Na przestrzeni ilu lat?

Od 2009 – przyjmijmy, że 2 lata. Etiopia jest w grupie krajów rozwijających się. My mamy taki brzydki nawyk nazywania tych krajów „krajami trzeciego świata”. Dziś wiele z nich to kraje rozwijające się, które ulegają silnym wpływom, również Chin. Afryka jest w ogóle takim ciekawym miejscem ścierania się wpływów o ropę między Zachodem a Chinami. Tę walkę obecnie wygrały Chiny. Pytanie czy i jak korzystają na tym sami Afrykańczycy?

Gdy pierwszy raz przyjechałem do Etiopii to prawie wszystkie drogi były szutrowe – dzisiaj specjalnie zjeżdżamy na drogi lokalne, żeby ludzi przewieźć szutrem. Bardzo dużo tych dróg wybudowali sami Chińczycy lub rząd, który pieniądze dostał od Chińczyków, niejako w zamian za pozwolenie budowy chińskich cementowni. Najpierw powstały drogi, potem powstały cementownie, teraz powstaje cała masa budynków, do których wykorzystuje się cement z tych cementowni. Widać jak te zmiany następują – nie tylko w aspekcie ekonomicznym. Kiedyś nikt nie wiedział w Etiopii kto to jest Budda, dzisiaj już wiedzą, że jest to jakiś „chiński bóg”. Takie uproszczenie, ale już o czymś świadczy…

A w co wierzą Etiopczycy?

W największej mierze są chrześcijanami. Jest tam etiopski kościół ortodoksyjny, taki prawosławny, autokefaliczny. On jest przejawem różnych form religijności, również pod względem obrządków. To jest niesamowite. Zapraszam do Etiopii, aby się o tym przekonać.
Jest taki żart etiopski o Chińczykach. Kiedy etiopski przewodnik informuje grupę: "W Etiopii były 83 grupy etniczne, teraz już są 84. Tą ostatnią są etiopscy Chińczycy". To nie znaczy, że Chińczyków widać na każdym kroku, ale oni są:obecni przez zbudowane drogi, przez to, że się pojawiają w rządowych projektach, zawierają umowy. Pojawiają się jako inwestorzy, ale poza Chińczykami są również turyści.

Zmiany są pozytywne i negatywne. Pytanie, czy mają one prawo nastąpić, czy nie? To widać przy okazji różnych instytucji, które koncentrują się na tym, aby nie degradować danego kraju, co się stało w Egipcie czy Tajlandii. Wielu miejscowych utożsamia turystów z bankomatem – jeśli uważamy, że każdemu za zrobione zdjęcie należy dać dolara, to jest to błąd. Trzeba ludzi uczyć, że jeżeli wykonają faktyczną pracę, to dopiero wtedy dajemy pieniądz, aby ci ludzie zarabiali, a nie czekali na jałmużnę. Jeśli np. dziecko prosi o pieniądze, to lepiej pójść z tym dzieckiem do jego szkoły i dać te pieniądze na pomoce naukowe.

Pytanie czy to dobrze, że wywołujemy zmiany? Tak, to dobrze, dlatego, że każdy kraj się zmienia i oni też chcą nas zobaczyć, mają prawo się zmieniać. Od tego jaki rodzaj turystyki uprawiamy zależy, czy będziemy szkodzić, czy nie.

A w aspekcie kulturowym? Czy oni nie zapomną o swojej kulturze? Czy nie zachwycą się nami za bardzo?

Mają prawo się zachwycić. Mało tego, mają zwyczaje, które nie są humanitarne, np. obrzezanie kobiet, które w połączeniu z brakiem higieny powoduje, że przeżywalność kobiet wynosi mniej niż 50%. Kultura zawsze się zmienia, a handel jest pierwszym elementem powodującym zmiany kulturowe. Przez to, że poznajemy inne rzeczy, możemy je ocenić i oceniając je możemy je przyjąć lub odrzucić. Nawet jeśli to odrzucamy, to wyrabiamy sobie pewien pogląd. Każda kultura ma prawo się rozwijać. Oni też mają prawo wiedzieć, że my mamy telewizory plazmowe. To nie znaczy, że my mamy wpychać im te telewizory do ich chat.

Dzięki za rozmowę.

Artykuł ukazał się na stronie www.BLUBRY.pl.
http://www.blubry.pl/z-poznania/rozmowa-z-charlim-guide-ciekawsza-ni%C5%BC-national-geographic

środa, 24 kwietnia 2013

Z historią Poznania za pan brat

Poniżej prezentujemy kilka miejsc, które każdy kto chce się szczycić mianem poznaniaka musi przynajmniej raz w życiu odwiedzić. A już na pewno każdego swojego znajomego spoza Poznania, zwłaszcza spoza Polski, przyprowadzić.

1. W podziemiach kościoła franciszkanów na Wzgórzu Przemysła (wchodzi się od strony ul. Ludgardy) ukryte są dwie makiety: Gród Pierwszych Piastów oraz Dawnego Poznania. Przygotowane są tam multimedialne pokazy z efektami specjalnymi, w trakcie których zaznajamiamy się z niezwykle ciekawą historią naszego miasta. Po takich prezentacjach już nie będziecie obojętnie przechadzać się uliczkami Starego Miasta i Ostrowa Tumskiego. Będziecie się również zastanawiać, jak by wyglądał Poznań, gdyby nie liczne pożary i wojny. Zobaczycie m.in. nieistniejącą już niestety kolegiatę św. Marii Magdaleny – jeden z największych kościołów gotyckich w Polsce. Pokazy dostępne są w różnych wersjach językowych. Cena 14 zł, dzieci 10 zł.
2. Muzeum Powstania Poznańskiego – Czerwiec 1956 znajduje się na ul. Św. Marcin w Zamku. Można tam obejrzeć m.in. mieszkanie przeciętnej poznańskiej rodziny z lat 50-tych XX wieku, ulicę wolności, na której zaprezentowane są zdjęcia robione w momencie trwania rozruchów, pokój przesłuchań Urzędu Bezpieczeństwa, a także trybunę, z której przemawiano na wiecach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Możecie poczuć atmosferę tamtych lat i zrozumieć ludzi, którzy w sposób tak zdecydowany wystąpili przeciwko komunistycznej władzy. Cena 6 zł, dzieci 3 zł, w soboty bezpłatnie.

Artykuł ukazał się na stronie www.BLUBRY.pl.
http://www.blubry.pl/z-poznania/z-histori%C4%85-poznania-za-pan-brat

wtorek, 16 kwietnia 2013

Referendum w sprawie strefy na Wildzie?


16 kwietnia odbyły się konsultacje społeczne zorganizowane przez Radę Osiedla Wilda na temat planowanej Strefy Płatnego Parkowania w tej dzielnicy. Ludzie nie mieścili się w pomieszczeniu udostępnionym przez szkołę na ul. Św. Jerzego. Im więcej mówili eksperci, tym mieszkańcy mniej wiedzieli. W efekcie większość z obecnych mieszkańców opowiedziała się za przeprowadzeniem w tej sprawie referendum.

Eugeniusz Bayer z Zarządu Dróg Miejskich przedstawił granice obszaru, w którym miałaby być wprowadzona strefa płatnego parkowania i uspokojonego ruchu (strefa „30”) – od torów kolejowych do Warty i od Królowej Jadwigi do Hetmańskiej. Wymienił kilka rozwiązań możliwych do zastosowania w strefie: parkowanie równoległe zamiast ukośnego, parkowanie naprzemienne (albo po jednej, albo po drugiej stronie ulicy, celem wymuszenia na kierowcach wolniejszej jazdy wijącą się jezdnią) oraz kontrapasy dla rowerów. Natomiast drugi przedstawiciel ZDM, Błażej Nitschke dodał, że przy tej okazji można wprowadzić więcej zieleni.
Niemal natychmiast mieszkańcy zaczęli się zgłaszać do zadawania pytań. Największym "hitem" okazały się kontrapasy – mieszkańcy zaraz wyśmiali ten pomysł: wyznaczać je kosztem kolejnych miejsc parkingowych i na tych dziurawych ulicach? Pytań było jednak dużo więcej i na sporą część z nich pracownicy ZDM niestety nie znali odpowiedzi. Oto niektóre z nich.
  • Co z ludźmi mieszkającymi w okolicy ulicy Rolnej? Gdy granicą strefy będzie Hetmańska, wtedy ci, którzy będą chcieli uniknąć płacenia, będą parkować właśnie w tamtej okolicy.
  • Wprowadzenie strefy powoduje automatycznie ograniczenie ilości istniejących miejsc parkingowych (choćby każdy automat do poboru opłat zajmuje określoną przestrzeń) – czy mieszkańcy będą mieli gdzie parkować? Co z parkingami buforowymi?
  • Dlaczego pracownicy urzędów i instytucji publicznych nie parkują swoich pojazdów na parkingach specjalnie dla nich wyznaczonych oraz dlaczego w godzinach po zakończeniu pracy, parkingi tych instytucji nie są udostępniane mieszkańcom?
  • Czy ZDM może podać ile jest miejsc parkingowych i jakie jest ich faktyczne obłożenie o różnych porach?
  • Co z lokalnym małym biznesem? Tam, gdzie została wprowadzona strefa, stamtąd uciekają klienci.
W spotkaniu wzięli udział również przedstawiciele stowarzyszeń My Poznaniacy (Włodzimierz Nowak) oraz Inwestycje dla Poznania (Łukasz Kozłowski), a także 3 radnych: Łukasz Mikuła z PO, Szymon Szynkowski vel Sęk z PiS i Adrian Kaczmarek z SLD. Stowarzyszenia wypowiedziały się za wprowadzeniem strefy, jednakże przedstawiane przez nie argumenty wydawały się być dla większości mieszkańców niezrozumiałe i zbyt wysublimowane. Lepiej poradzili sobie radni miejscy, którzy byli za strefą, a jednocześnie… przeciw. Każdy poparł pomysł przeprowadzenia referendum wśród mieszkańców dzielnicy – jeśli oczywiście mieszkańcy wyrażą wolę takiego wypowiedzenia się. Największe brawa usłyszał jeden z mieszkańców, który wypowiedział się kategorycznie przeciw strefie oraz radny Szynkowski, gdy mówił o utracie zaufania do władzy. Wśród obecnych było też liczne grono osób, które popierały pomysł wprowadzenia strefy.

Było to pierwsze tego typu spotkanie o takiej skali zainicjowane przez Radnych Osiedla Wilda. Okazało się, że strefa płatnego parkowania na Wildzie jest gorącym, budzącym kontrowersje tematem. Największy błąd popełnili niestety pracownicy ZDM – zamiast przedstawić bardzo ogólnie zalety i wady wprowadzenia strefy, niemal od razu przeszli na poziom szczegółów. Mieszkańcy poczuli się zarzuceni mniej znaczącymi informacjami i trochę przyparci do muru. Ponadto raził brak znajomości danych liczbowych – kilka razy padło sformułowanie „Proszę skierować to pytanie na piśmie do ZDM”. Najzabawniejsze w tym wszystkim było jednak to, że Miasto Poznań i tak nie ma teraz pieniędzy na wprowadzenie strefy.

Artykuł ukazał się na stronie www.BLUBRY.pl.
http://www.blubry.pl/z-poznania/referendum-w-sprawie-strefy-na-wildzie

sobota, 13 kwietnia 2013

Reklamy jak wiatraki


Od wielu tygodni w Internecie głośno jest na temat krucjaty prowadzonej przeciw nielegalnym reklamom rozwieszanym gdzie popadnie, zwłaszcza na nieruchomościach miasta. Wojnę tej samowoli wypowiedzieli internauci oraz członkowie stowarzyszeń. Artykuł na ten temat ukazał się ostatnio w internetowym wydaniu „Głosu Wielkopolskiego”. Dawid Nowak, ze stowarzyszenia Inwestycje dla Poznania, zastanawia się, czy przypadkiem aktywiści nie wyręczają instytucji miejskich.
 

Blubry.pl natomiast zastanawiają się, czy firm, które się reklamują w taki sposób nie powstrzymałyby mandaty? Mandat za zaśmiecanie wynosi 50 zł. Według Nowaka w ostatnim czasie wolontariusze usunęli około 500 takich reklam. To oznacza, że gdyby za każdy taki baner czy plakat wystawić mandat, to uzbierałaby się kwota 25.000 zł. W czasie, gdy polskie drogi zamieniają się w jeden wielki zakład fotograficzny, takim pieniądzem państwo chyba nie pogardzi?

Koszt zakupu 500 banerów o wymiarze 50 cm na 50 cm wynosi około 5.000 zł. Czy firmom reklamującym się w taki sposób opłaci się wydawać 5.000 zł na reklamy i dodatkowo 25.000 zł na mandaty, czyli 6 razy więcej niż do tej pory? Może z tymi reklamowymi wiatrakami da się wygrać?

Artykuł ukazał się na stronie www.BLUBRY.pl.
http://www.blubry.pl/reklamy-jak-wiatraki

piątek, 12 kwietnia 2013

Gowin grillowany na UAM

12 kwietnia Poznań odwiedził minister sprawiedliwości Jarosław Gowin. Spotkał się ze studentami Wydziału Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM, gdzie mówił między innymi o deregulacji i sądach rejonowych, a także o… In vitro.

Smaczku jego wizycie dodaje fakt, że szefem poznańskiej Platformy i przewodniczącym klubu parlamentarnego PO jest Rafał Grupiński, który wielokrotnie wypowiadał się negatywnie o Gowinie, a raz nawet sugerował, aby ministra sprawiedliwości wyrzucić z rządu za to, że polemizował z Tuskiem na temat konstytucyjności zalegalizowania związków partnerskich. Na dodatek z Poznania wywodzi się także Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, która jest pełnomocnikiem rządu ds. równego traktowania. Gowin w paszczy lwa, chciałoby się rzec. Minister zażartował: Takich, którzy próbowali mnie grillować, było już kilku. Ostrzegam: okazałem się strawą dość kościstą, na której można połamać sobie zęby.

Nie pierwsze to spotkanie ministra ze studentami – 27 marca był na Uniwersytecie Warszawskim, a 13 marca na Uniwersytecie Jagiellońskim. Gowin bez wątpienia jeździ po całej Polsce, bo pracuje nad poparciem: a) dla Platformy – wśród wyborców o konserwatywnym światopoglądzie; b) dla siebie - wśród członków PO przed wyborami na szefa Platformy; c) dla nowej partii – takiej pomiędzy PO a PiS? Co siedzi w głowie Gowina, wie tylko on sam.

Artykuł ukazał się na stronie www.BLUBRY.pl.
http://www.blubry.pl/gowin-grillowany-na-uam